Sam pomysł jest, moim zdaniem, bardzo dobry. W postaci Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i spółki Polskie Inwestycje Rozwojowe (PIR) ma powstać platforma, która ma być wsparciem dla realizacji różnego rodzaju przedsięwzięć, szczególnie infrastrukturalnych. Realizacja przedsięwzięć to oczywiście szybszy wzrost gospodarczy. Środki mają pochodzić z akcji, które należą do państwa, na przykład PZU czy PKO BP. Program będzie polegał na wchodzeniu PIR w poszczególne projekty jako udziałowca oraz kredytowaniu przedsięwzięć przez BGK. Wszystko wygląda nieźle, ale pojawia się pewien problem.
Jeśli spojrzymy na sytuację panującą na przykład w polskim systemie bankowym, to trudno o tezę, że nie ma w nim środków. A zatem, teoretycznie przynajmniej, jeśli ktoś ma pomysł na biznes, jest w stanie go sfinansować. Można też korzystać z rynków finansowych, choćby przeprowadzić emisję obligacji czy pójść na giełdę. Jest to obecnie utrudnione, nie tak łatwo zebrać pieniądze, jak choćby w roku 2006 czy 2007, czyli przed kryzysem 2008 roku, ale wykonalne. Czyli jeśli coś „się składa”, jeśli biznesowo widać opłacalność realizacji, można to sfinansować bez programu rządowego. Oczywiście środków nigdy za dużo, pieniądze państwowe też się z pewnością przydadzą. Jeśli jednak zarówno PIR, jak i, co jasne, BGK mają działać na zasadach rynkowych i wchodzić w projekty, które mają dawać odpowiednią stopę zwrotu, to czy nie będzie problemu z weryfikacją projektów? A właściwie powinienem zapytać inaczej: co w sytuacji, kiedy jakiś projekt okaże się chybiony? Co jest absolutnie normalne w realiach gospodarki rynkowej, gdzie nie wszystko, bo nie da się inaczej, się udaje. Czy ludzie pracujący w PIR i w BGK nie będą się bali odpowiedzialności, jak to ma miejsce w przypadku urzędników stających wobec projektów PPP, czyli partnerstwa publiczno – prywatnego? Szczególnie jeśli program będzie przewidywał jakąś formę preferencji, co od razu w polskich warunkach wzbudza podejrzenia, dlaczego akurat ten projekt, a nie inny jest wspierany. Wiemy, że najważniejsi ludzie kierujący „Inwestycjami polskimi” mają zostać wyłonieni w drodze konkursu, pewnie w znacznej części będą to pochodzący z sektora prywatnego menadżerowie z doświadczeniem, ale czy nie będą oni obawiali się na przykład politycznej zemsty wtedy, gdy zmieni się układ polityczny? Czy rzeczywiście uda się zatem w miarę szybko „wpompować” zakładane kilkadziesiąt miliardów złotych w gospodarkę?
Jest jeszcze jedna kwestia. Pierwsze efekty programu, jeśli wszystko pójdzie dobrze i nie będzie żadnych „technicznych” problemów, przyjdą w drugiej połowie roku. Tymczasem polska gospodarka ostro hamuje już przynajmniej od drugiego kwartału 2012 roku. A o tym, że hamować będzie, wiemy co najmniej od końca 2011 roku. Nie chodzi tu tylko o problemy w strefie euro. Wiedzieliśmy przecież, że środki unijne, szczególnie na rozwój infrastruktury, będą się kończyć. O „efekcie euro 2012” mówiono na okrągło. Program wsparcia powinien wystartować właściwie od razu po mistrzostwach w piłce nożnej. Dlaczego zatem dopiero teraz nabiera on realnych kształtów? No cóż, lepiej późno niż wcale. Trzeba jednak zbudować go tak, żeby system był drożny, klarowny i żeby urzędnicy nie bali się podejmować decyzji.
Program wsparcia inwestycji
REKLAMA
REKLAMA