James Douglas Morrison – współtwórca rockowego teatru o nazwie The Doors, szaman, czarownik, poeta, alkoholik, czasem nieobliczalny świrus, z całą pewnością człowiek nieprzeciętny – przyszedł na świat 8 grudnia 1943 roku w Melbourne na Florydzie w rodzinie oficera marynarki.
Jego twórczość, zarówno muzyczna, jak i literacka, nigdy nie była jakąś lekkostrawną papką dla mas. Można twierdzić, że do jego artystycznych wypowiedzi, a myślę tu nie tylko o utworach komponowanych wspólnie z The Doors, trzeba było dorosnąć. Był to artysta inny, cholernie inteligentny, ambitny, twórczy, ale też mocno nieodpowiedzialny i kapryśny jak jakaś pretensjonalna gwiazdka. W czasach swojej hippisowskiej epoki nie był wcale cool, ba, całą psychodelię miał w nosie i wyrażał się o niej z pogardą. A jednak tylko niewielu artystom tamtej dekady udało się osiągnąć tak znaczącą pozycję w historii muzyki.
Od osiemnastego roku życia Morrison pił. Czynił to jednak nie dla towarzystwa, nie pod wpływem własnych humorów czy dla zabicia czasu. Chciał się upijać i to stanowiło dla niego wystarczający powód by sięgać po alkohol. Sięgał też po narkotyki, które, jak sądził, pobudzały jego twórczą wyobraźnię i oferowały podróż w nieznany świat. Ciekawe jednak, że, jakby manifestując swoją odmienność w czasie, kiedy supergwiazdy sięgały po heroinę i kokę, on przerzucił się na…piwo. Szkoda, że tak późno, bo zanim to zrobił, udało mu się doprowadzić organizm do ruiny.
A propos picia, ponoć Janis Joplin, która była od Morrisona nie mniej zaprawiona w alkoholowych bojach, tak kiedyś wyraziła się: był w porządku w łóżku, ale kiedy wstaliśmy następnego dnia, poprosił o wódkę tarniówkę. Trunek ten, jej zdaniem, był wyłącznie dla mięczaków.
Na scenie Jim stawał się czarodziejem. Jego oniryczne światy stawały się tu i teraz. Działo się tak jednak nie tylko podczas koncertów, zachowywał się podobnie podczas nagrań studyjnych. Producent Paul Rotchild wspominał swoje doznania podczas rejestracji pierwszej płyty Doorsów następująco: te pół godziny, kiedy nagrywaliśmy „The End” było jednym z najpiękniejszych momentów, jakich doświadczyłem w studiu nagrań. W studiu było całkiem ciemno – poza świeczką w kabinie nagrań Jima i wskaźnikami kontrolnymi na konsolecie. To była magiczna chwila…Jim śpiewał, a ja byłem jak zaczarowany. Przestałem być producentem – stałem się słuchaczem… Wciągnęło mnie to całkowicie… Szedłem jego drogą, powiedział „chodź ze mną” i ja poszedłem.
Morrisonowi, w zależności od roli kreowanej na scenie, nadawano przydomki: Seksualnego Szamana, Czarownika, Króla Jaszczura. On sam najczęściej używał tajemniczego określenia Mr Mojo Risin’, które stanowiło anagram jego imienia i nazwiska. Bardzo dużo czytał. Jego biografowie twierdzą, że był ekspertem od Plutarcha, Baudlaire’a, Normana O. Browna i Scotta Fitzgeralda. Fascynował się mistycyzmem angielskiego malarza i poety – Williama Blake’a. Chętnie cytował fragmenty jednego z poematów, na przykład: są rzeczy znane i są rzeczy nieznane, a pomiędzy nimi znajdują się drzwi, albo też: gdyby drzwi percepcji zostały odblokowane, człowiek mógłby widzieć wszystkie rzeczy takimi, jakimi są naprawdę – nieskończonymi. To właśnie z twórczości Blake’a Morrison (wspólnie z Rayem Manzarkiem) zaczerpnął nazwę The Doors.
Jedną z najbliższych Jimowi osób była Pamela Courson. Pam nazywała siebie jego kreacją. Ich związek był tak trwały, jak tylko było to możliwe w przypadku Jima. Na początku znajomości uczył ją o filozofach, pisał dla niej fragmenty przedstawiające każdego z nich. Kiedy dał jej do przeczytania swoje dzienniki, zdobył sobie nie tylko wierną wyznawczynię, ale i opiekunkę jego poezji. Pam była z nim aż do jego śmierci.
I jeszcze coś na koniec. Kiedy w sierpniu 1965 roku na plaży w Venice Morrison spotkał się z Rayem Manzarkiem, wtedy studentem tak jak i on UCLA, przedstawił mu kilka swoich piosenek. Manzarek, który zajmował się muzyką od siódmego roku życia, stwierdził, że to znakomite kawałki i aby je zaprezentować światu, trzeba stworzyć zespół. Ponoć pierwszą piosenką, jaką wówczas Jim mu zaśpiewał, było Moonlight Drive, iście hipnotyczny numer, który, mimo że jako pierwszy został zarejestrowany w studiu, znalazł się dopiero na drugiej płycie zespołu The Doors. Popłyńmy do księżyca, wjedźmy na fale, zanurzmy się w noc, w jakiej miasto chowa się we śnie.
Indywidualista rocka
REKLAMA
REKLAMA