Opus magnum Bowie’go

0
borowiec
borowiec1701
REKLAMA

Kiedy w licealnych czasach album po raz pierwszy trafił w moje ręce, zaintrygował mnie, podkreślam, zaintrygował, co nie znaczy, że oczarował i zachwycił. Czułem, że jest ważny, ale dla fana hardrockowych brzmień zawarta nań muzyka była na tyle trudna, że nie pozwalała na rozsmakowanie się w niej od razu. W stosunku do wcześniejszych, nierzadko przebojowych dokonań artysty krążek Low był zdecydowanie awangardowy. Czas pokazał, w jak istotnym stopniu wpłynął na całą muzykę rockową.
Finalny efekt brzmieniowo‑aranżacyjny odzwierciedlał twórcze zderzenie dwóch indywidualności o niezwykłej wyobraźni i nieprzeciętnym potencjale twórczym. Obaj artyści, czyli David Bowie i Brian Eno mieli eksperymentatorską odwagę i upodobanie do ekstrawagancji, a nawet szokowania. Eno, wizjoner, wcześniej jeden z filarów zespołu Roxy Music, uchodził już wtedy za twórcę muzyki ambient, czyli muzyki, w której przebieg harmoniczny nie jest osią konstrukcyjną utworu, jego istotę stanowi bowiem rozwijanie się przez operowanie barwą dźwięku.
Spotkanie obu panów zbiegło się w czasie z przeprowadzką Bowie’go do Berlina Zachodniego. Pod koniec lat 70. Bowie właśnie tam zrealizował trzy albumy (wszystkie z Eno), które przeszły do historii jako Trylogia Berlińska.
Gdy Eno przyjechał do studia nagraniowego, pierwsza część płyty Low była gotowa. Piosenki, które zostały przygotowane, stanowiły według krytyków połączenie zimnej instrumentacji z żywiołowym, namiętnym, rhythm and bluesowym brzmieniem sekcji rytmicznej. Tu warto uzupełnić, że niewątpliwą inspirację dla muzycznych poszukiwań Bowiego stanowiły dokonania zespołów niemieckich, takich jak Neu!, Luster czy Kraftwerk.
Stronę „A” winylowego wydawnictwa wypełniły niekonwencjonalne i zaaranżowane w niezwykły sposób songi, natomiast na stronie „B” znalazły się instrumentalne lub pół‑instrumentalne kompozycje czerpiące z analogowej elektroniki i ambientu. Maciej Kaczmarski (nowamuzyka.pl) tak o tym pisał: Strona pierwsza jest teoretycznie bardziej przystępna, ale to tylko pozory. Piosenki, choć melodyjne, a niektóre nawet przebojowe („Sound And Vision”), są mimo wszystko dziwaczne, szorstkie, mechaniczne i przede wszystkim lodowate. Nawet gdy Bowie wyśpiewuje swoje teksty – po raz pierwszy w karierze tak lakoniczne i ponure, a przy tym niejednoznaczne – nie przebija z nich smutek; niby śpiewa o tęsknocie i alienacji, ale robi to w sposób zupełnie beznamiętny. Strona druga, mimo iż niemal w całości pozbawiona przekazu słownego, jest dużo bogatsza w emocje. Tak jakby Bowie kpił ze słów zawartych w pierwszej części, podkreślając, że na „Low” najważniejsza jest muzyka, że to ona jest tu językiem najbardziej istotnym i mówi sama za siebie. Jak by jednak tego nie ujmować, mroczny, beznamiętny chłód przenika każdy utwór zawarty na płycie. Czasem jest go zdecydowanie mniej, jak choćby w quasi‑tanecznym A New Career In A New Town, a czasem przerażająco dużo, jak w otwierającym drugą stronę utworze Warszawa.
Warszawa to bodaj najbardziej przejmujący fragment płyty. Swoista muzyczna impresja odzwierciedlająca wrażenia Bowie’go po krótkim pobycie w stolicy Polski, kraju skażonego totalitaryzmem. Po latach Bowie tak o tym mówił: Próbowałem wyrazić w Warszawie uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą jej osiągnąć, nie mogą po nią sięgnąć. Ponoć zawarte w utworze stylizowane na ludowe przyśpiewki wokalizy zostały ściągnięte z płyty zespołu Śląsk. Na ile dla nowofalowych twórców był to utwór ważny, niech świadczy fakt, że muzycy legendarnego dziś zespołu Joy Divison w uznaniu dla kompozycji Bowiego występowali początkowo jako Warsaw.
To właśnie utwory takie jak Warszawa, jak ujmujący ambientowym pięknem finałowy Subterraneans z cudowną partią saksofonu Bowie’go stanowią o randze tej ponadczasowej płyty.
Warto tu jednak podkreślić, że pod koniec swojej dekady krążek otwierający Trylogię Berlińską nie cieszył się takim powodzeniem jak po latach. Szefowie wytwórni RCA nie chcieli go wydać w tej formie. O tym, że się mylili, dziś już chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Low pozostaje albumem wybitnym. Przez wielu krytyków uważany jest za szczytowe osiągnięcie Bowiego. Jako jeden z pięciu studyjnych dużych krążków artysty znalazł się na liście 500 największych płyt wszech czasów magazynu Rolling Stone, natomiast dziennikarze wortalu muzycznego Pitchfork uznali go za najlepszy album lat 70.

Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze