Higiena ducha

0
Pszoniak
Pszoniak
REKLAMA

Zagląda Pan do Internetu, czyta komentarze o sobie?
Nie znoszę chamstwa i anonimów, więc na pewno nie jestem od tego typu atrakcji uzależniony. Ale oczywiście mam dostęp do sieci. Czasami korzystam.
Właśnie w Internecie przeczytałem, że mieszka Pan w Paryżu w sąsiedztwie Nicolasa Sarkozy’ego. To plotka?
Półplotka. Nie mieszkam obok „Sarko”, jestem natomiast sąsiadem Carli Bruni. Odkąd została prezydentową, cała okolica jest bardzo czysta i bezpieczna. Mamy całodobową ochronę.
Bruni rzeczywiście jest taka urodziwa?
Świetna figura, doskonała prezencja. Sam urok.
A Sarkozy’ego spotyka Pan na przykład na zakupach w warzywniaku?
Bez przesady. Widuję go z Carlą. Odwiedza ich czasami pani Angela Merkel, inni politycy. Kiedyś zobaczyłem przez okno, że na wprost naszego domu Bruni całuje Sarkozy’ego. Chodź, zobacz – wołam do żony. „Nie, jakoś nie wypada” – odpowiada Basia. Dlaczego nie wypada? Przecież nie zrobiłem niczego zdrożnego. Nikogo nie podglądałem. Oni stali po prostu przed naszym domem. Taki ładny obrazek.
Francuzki w ogóle są dla nas uosobieniem elegancji. Zawsze zastanawiał mnie fakt, że kochając jedzenie, są takie szczuplutkie.
Bardzo o siebie dbają i uważają, żeby nie dobierać potraw. „To cała tajemnica” – mówiła moja była agentka, superszczupła koneserka jedzenia.
Posiłek to we Francji rytuał.
Najważniejsza kwestia w ciągu dnia. Jedzenie to świętość. Kiedyś kręciłem francuski film w Portugalii. Została nam do skończenia jedna scena. Kiedy jednak nadeszła pora obiadu, zawstydzony reżyser zebrał ekipę i delikatnie, z wielką kulturą, zapytał, czy zgodzilibyśmy się przesunąć posiłek o pół godziny. W Polsce zostałby uznany za niegroźnego wariata.
Pan również uchodzi za prawdziwego wirtuoza gotowania. W książce „PSZONIAK & CO, czyli Towarzystwo Dobrego Stołu” z ilustracjami Młodożeńca, Cieślewicza czy Topora, oprowadza Pan czytelników po tajemnicach kuchni.
Rodzicom zawdzięczam co najmniej dwie rzeczy. Antykomunizm i dobry smak. Byliśmy repatriantami ze Lwowa, wyrzucono nas stamtąd. Chociaż w Gliwicach czuliśmy się w miarę dobrze, mój ojciec nigdy nie przestał tęsknić za rodzinnym miastem. Umarł młodo, chyba także z nostalgii za Lwowem. Doskonale pamiętam stalinizm, czasy ubeków i donosicieli. To była moja młodość. Chciałem, żeby było pięknie. Być może, gdybym wywodził się z innej rodziny, uwierzyłbym w dobrze brzmiące partyjne frazesy, ale matka na zawsze wpoiła mi pewien kanon myślenia o świecie oraz kulturę osobistą. Nawet kiedy niewiele było w domu do jedzenia, stołowaliśmy się elegancko. Nie wolno było czytać podczas posiłku albo jeść niedbale.
Potem pojawili się kolejni mistrzowie. Mój przyjaciel, Konrad Swinarski, był estetą wielkiej klasy. Jego upodobanie do pięknych przedmiotów i smacznych dań nie wynikało z próżności, tylko z doskonałego gustu.
Przypomniała mi się anegdota, w której dziennikarz zapytał Księcia Paryża, dlaczego tak sumiennie zwraca uwagę na to, żeby jego wnukowie mieli dobre maniery. Odpowiedział : „Gdyby to nam odebrano, nie mielibyśmy już niczego”.
Lepiej się żyje w ładnej, gustownej oprawie?
Nie ma niczego przyjemniejszego od kolacji z winem w gronie przyjaciół albo rozmów przy filiżance dobrze zaparzonej kawy. Nie jestem egzaltowany, lubię się wygłupiać, bywam ironiczny i złośliwy – ale w tym wypadku chodzi o kwestię wyczucia, smaku. Higiena osobista to także higiena duchowa.
Ma Pan zawodowo świetny czas: demoniczny profesor Karloff w „Wygranym”, Władysław Gomułka w „Czarnym czwartku”, fryzjer w „Mistyfikacji”, Trzaska w „Małej maturze”. Co rola, to perełka.
Nie wolno tego celebrować. Uważam, że dopiero w momencie, kiedy przestajemy się sobą interesować, otrzymujemy wolność absolutną. Stać nas na wszystko. W aktorstwie to fundamentalna sprawa. Nie pielęgnuję w sobie ani megalomanii, ani frustracji. Chętnie przyjmuję mniejsze role. Każda postać jest wyzwaniem. Chciałbym doszukiwać się w bohaterach czegoś charakterystycznego, skomplikowanego. Zobaczyć rysy.
Gomułkę w „Czarnym czwartku” zagrał Pan bez oporów?
Miałem wątpliwości. To wysoce dwuznaczna postać w naszej historii. Między innymi przez polityków takich jak Gomułka, Polska jest dzisiaj przaśna i buraczana. Gomułka zrobił wiele złego. Był prostakiem. To on dał rozkaz strzelania do ludzi.
Siła Pana roli polega jednak na tym, że w kinie nie oglądamy ohydnego politruka, tylko autentycznego człowieka z krwi i kości.
Kardiolog spogląda w serca pacjentów; urbanista widzi miasta; ja patrzę na ludzi z aktorskiego punktu widzenia. Dostrzegam charakter. Sednem aktorstwa jest człowiek skomplikowany. Dobry, zły – jakiś. Wiem, że brzmi to banalnie, ale to jest podstawa.


Obserwuje Pan ludzi, ich zachowania?
Na ulicy albo tutaj, w kawiarni, wciąż kogoś mijamy. Mnie interesują profile, które wydają się banalne. Mam na myśli również postaci historyczne. Rozmawialiśmy o Gomułce. Można było sparodiować tego drania. Był manieryczny, łatwy do naśladowania, ale nie chciałem robić kabaretu.

REKLAMA (3)

Grany przez Pana profesor Karloff w „Wygranym” Wiesława Saniewskiego jest zręcznym manipulatorem, bawi się ludźmi, intryguje. Mając znakomite układy w świecie muzykologicznym, potrafi załatwić pupilowi karierę, a wrogowi kompromitujący upadek.
Szukam w rolach przełamania. Momentu, kiedy bohaterowie przestają być wyłącznie dobrzy albo źli. Poczciwi lub perwersyjni. W przypadku Karloffa nie znalazłem tego złamania. To złośliwy, wyrachowany sybaryta. Ma władzę, ma możliwości. Bawi się cudzym kosztem. Niestety, znamy takich ludzi…
Karloff mści się, „układając” listy laureatów konkursów Chopinowskich.
Nie lubię konkursów w sztuce. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego jeden film jest lepszy od drugiego itd. Jak to mierzyć?
Dostał Pan w życiu wiele nagród…
Tak, mam całą kolekcję. I co z tego?
A czy kiedykolwiek został Pan skrzywdzony tak bardzo jak Oliver w „Wygranym”?
Nie do tego stopnia, ale miałem podobną historię. W paryskim „Le Monde” krytykiem teatralnym była kobieta, która konsekwentnie niszczyła mnie na wszystkie sposoby. W pewnym momencie to stało się wręcz komiczne, maniakalne, chorobliwe. „Nie zdziw się, kiedy pewnego dnia zapuka do twoich drzwi z walizkami” – żartował znajomy psychiatra. To między innymi ona była odpowiedzialna za odrzucenie we Francji „Korczaka” Wajdy i absurdalne, wyssane z palca zarzuty o rzekomym antysemityzmie reżysera. Pamiętam, że w recenzji „Korczaka” napisała: „Pszoniaka widzieliśmy już w gorszych rolach”. To był największy komplement, jaki od niej usłyszałem.
Takie sytuacje bardzo Pana bolą?
Tak, ale to mija. Ania Polony powiedziała niedawno: „Wojtek kocha ludzi”. To nie do końca prawda. Jan Paweł II kochał ludzi. Ale ja? Gdybym kochał wszystkich, zostałbym księdzem, nie artystą. Nie mam zbyt wysokiego mniemania o wielu osobach, ale równocześnie nie pielęgnuję w sobie niechęci czy nienawiści, nie rozpamiętuję złośliwości. Nie uczę się krytycznych recenzji na pamięć.
Wspominał Pan wcześniej, że materiał do pracy nad rolami bierze przede wszystkim z obserwacji.
To nieuleczalne. Aktorem nie można być od szesnastej po południu do dwudziestej pierwszej. Chodzi o pewien psychofizyczny stan, który zawłaszcza na stałe. Na dobre i złe. Zapytałem kiedyś Krzysztofa Pendereckiego, dlaczego w jego kompozycji „Siedem bram Jerozolimy” pojawiły się tubafony, nisko brzmiące rury, skonstruowane specjalnie na potrzeby odtworzenia partytury. Odpowiedział, że podczas pobytu w Afryce, usłyszał dźwięk, który go zachwycił. Nie potrafił o nim zapomnieć. Kompozytor wychwytuje dźwięki; aktor zachowania ludzkie, sprzeczności, typy charakterologiczne. Chodzi o szerszą sferę emocji, na mapie której znajdują się zarówno pewniki, jak i znaki zapytania. To kwestia myślenia. Wyobraźnia malarza to kolory, wyobraźnia aktora to budowanie portretów równoległych.
Kiedy patrzy Pan na polityków, widzi Pan kłamczuchów?
Politycy kłamią, ale nie są to kłamstwa oczywiste, chodzi o inny rodzaj udawania. Zresztą, również w obrębie świata polityki widać dziesiątki podziałów. Kim innym jest Macierewicz, kim innym Jarosław Kaczyński.
Czy Macierewicz to dobry temat jako postać filmowa?
Macierewicz? Nie za bardzo. Uwielbiam grać potwory, ale on, jako postać, nie ma żadnego wymiaru. Jest byle jaki w swojej zajadłości. Z artystycznego punktu widzenia to pozbawiona tajemnicy miernota. Co innego, kiedy przyglądamy się demonom formatu Hitlera, Stalina czy Goebbelsa.
A Kaczyński?
O, to już lepiej. W nim jest tajemnica. Na przykład jego pokręcone, samotnicze życie; te koty, śmierć brata, jakieś potworne kompleksy i jednocześnie pewność siebie. Temat na film.
Pana życie, rozpięte między Polską, Francją i Wielką Brytanią, było bogate w tysiące spotkań ze znakomitymi ludźmi kina. Pracował Pan z Liv Ullmann, Carmen Maurą, Gerardem Depardieu, Malcolmem McDowellem…
Występowałem z Colinem Firthem, przyjaźnię się z Albertem Finneyem, z drugiej strony miałem okazję poznać Ioneskę, Karela Reisza, Rolanda Topora, Jerzego Giedroycia, Kota Jeleńskiego, Olę Watową. To mój kapitał.

REKLAMA (2)
Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze