W godzinach popołudniowych wyjeżdżamy z Monachium i kierując się na południe, przy zachodzącym słońcu, dojeżdżamy do Alp w miejscowości Schwangau.
Kręcimy się w kółko w poszukiwaniu parkingu dla kamperów. Bob posługuje się przewodnikiem po campingach. Przy szybko zapadających ciemnościach znajdujemy ogrodzony plac na zapleczu gospodarstwa – nieoświetlony, bez jakiejkolwiek infrastruktury. Siusianie przez płot. Parkują tu już cztery kampery na niemieckich rejestracjach. Robi się zimno. Kaziu podgrzewa swój gulasz ze słoika, miesza z ugotowanym makaronem i mamy ciepłą obiadokolację. Jesteśmy zmęczeni, więc parę drinków i idziemy spać.
Nad ranem zmarznięty robię pobudkę przed godziną ósmą, narażając się na utyskiwania pod moim adresem: Nogi Ci z d…. powyrywam, jak jeszcze raz mnie obudzisz przed ósmą – woła Grześ ze swojego wysokiego łoża. – Ok, to mi pasuje, załadujesz mój odwłok do śpiwora i będziesz nosił przy zwiedzaniu – odpowiadam. Kazimierz robi jajecznicę z dziesięciu jaj, z dodatkiem szynki konserwowej i cebuli oraz gorącą herbatę.
Już później, idąc do kas biletowych i widząc zmierzający do nich tłum zwiedzających, przyznają mi rację w sprawie budzenia. Bob przyspiesza i idzie zająć kolejkę, a i tak stoimy w niej pół godziny. Kupujemy bilety na zwiedzanie dwóch zamków – pałaców: Hohenschwangau i Neuschwanstein, siedzib ostatnich królów Bawarii. Rezygnujemy z muzeum precjozów królewskich. Bilety kosztują przy zniżce (dwóch euro) dla emerytów: 23 euro.
Mamy godzinę do zwiedzania pierwszego zamku, więc idziemy pieszo wzdłuż przepięknego, o krystalicznej wodzie jeziora, za którym widać pierwsze ostre szczyty Alp. Przechodzimy przez bramę wejściową i na małym placyku czekamy, podziwiając widoki przed automatyczną, otwierającą się co pięć minut bramką. Nad nią monitor wyświetlający numery 20-osobowych grup. Przy wejściu otrzymujemy aparaty tłumaczące, włączane przez przewodnika w kolejnych salach rodzinnego zamku królewskiego. Zakaz fotografowania. Sala za salą, można się napatrzeć formom XIX-wiecznego przepychu. I dużo schodów. Ciekawostką są korytarzyki między ścianami, którymi służba roznosiła paliwo i ładowała je od tyłu do rozmieszczonych w każdej sali i komnacie pieców kaflowych. Wychodząc, przechodzimy przez ogrodowe tarasy i schodzimy krótszą, aczkolwiek bardziej stromą ścieżką do punktu wyjścia.
Do drugiego zamku jedziemy wewnętrznym autobusem. „Mamy już trochę w nogach”. Zamek Neuschwanstein, najbardziej znana atrakcja turystyczna Niemiec, posadowiony na wapiennym, porośniętym zielonym lasem wzgórzu, na tle ostrego o nagich skałach pierwszego szczytu alpejskiego, wygląda jak na czołówce filmów Disneya. Budowla była pierwowzorem zamku Śpiącej Królewny. Zbudowany jako fanaberia króla Bawarii Ludwiga II, w drugiej połowie XIX wieku, w tzw. stylu sentymentalnym w nawiązaniu do innych epok, ale z wykorzystaniem najnowszej ówczesnej techniki, nawet z prostymi instalacjami elektrycznymi. Według przewodników król był niepełnosprawny umysłowo i utopił się w niewyjaśnionych okolicznościach. Niektórzy twierdzą, że popełnił samobójstwo.
Autobus pnie się wąską serpentyną w górę, aż do małego placu, gdzie czeka już na powrót grupa turystów. Idziemy w bok na rozpięty między wzgórzami wąski most. Przed nami cały zamek w swojej krasie, a 200-300 metrów pod nami alpejski potok przepływający u podnóża wzgórza zamkowego. Wracamy i idziemy drogą do zamku, mijając platformę widokową na Alpy, jezioro i zwiedzany wcześniej zamek. Przed remontowanym wejściem kłębi się spora grupa zwiedzających różnych narodowości, w oczekiwaniu na swoje wejście, w opisanym na bilecie czasie. Sale i komnaty stylizowane na różne epoki, grota podświetlana elektrycznie, sypialnia królewska z konstelacjami gwiazd na suficie, i schody, schody, schody….
Mam dość. Oznajmiam to kolegom i zaczynam powolne schodzenie. Dowlekam się do autobusu, czekam na resztę i zjeżdżamy do punktu wyjścia. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę…
Ferdynand Wróbel