Jak Polak został wiedźminem

0
„Wiedźmin” (2001), reż. Marek Brodzki. Fot. Telemagazyn.pl
REKLAMA

Dwadzieścia lat temu pewnego Polaka dosięgnęło ostrze miecza przeznaczenia i został wiedźminem. Doświadczenie z szabelką posiadał nieliche, albowiem kiedyś był Janem Skrzetuskim. Nie brakowało mu również romantyzmu, co zawdzięczał byciu Tadeuszem Soplicą. A polski wiedźmin powinien być romantyczny, przynajmniej odrobinę. I takim Geraltem z Rivii był Michał Żebrowski.

Za dziesięć dni na Netflixie zadebiutuje drugi sezon „Wiedźmina”, serialu opartego na prozie Andrzeja Sapkowskiego. Opartego luźno. Bardzo luźno, o czym przekonaliśmy się w grudniu 2019 roku, kiedy Henry Cavill po raz pierwszy sięgnął po wiedźmiński miecz. Po obejrzeniu ośmioodcinkowego sezonu dokonała się we mnie przemiana. Przemiana – jak powiedziałby Jerzy Pilch – w sensie ścisłym. Zanim jednak ponarzekam, że stworzony przez Lauren Schmidt Hissrich „Wiedźmin” jest za mało polski, a wszakże polski (o zgrozo!) być musi, odbędę podróż do czasów minionych. Do roku 2001, kiedy na ekrany kin trafiło dzieło nad dziełami, czyli „Wiedźmin” w reżyserii Marka Brodzkiego.

Jesienią 2001 roku rodzima kinematografia wzbogaciła się o wyjątkową pozycję, opartą na zbiorach opowiadań „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia” Andrzeja Sapkowskiego. Oczywiście trudno zmieścić trzynaście opowieści w dwugodzinnym filmie, więc rok później na antenie Telewizji Polskiej został wyemitowany trzynastoodcinkowy serial, rozwijający pojawiające się w filmie wątki. Niestety nakręcenie serialu i poskładanie z jego fragmentów filmu spowodowało, że kinowy „Wiedźmin” stał się nadzwyczaj długim zwiastunem wersji telewizyjnej. Tworem powstałym na zasadzie – z każdego odcinka wytniemy kilkanaście minut i zrobi się z tego film. Ale ten odcinek z wygenerowanym komputerowo złotym smokiem jest przecież taki fajny, a ten smok taki piękny, więc wyrwijmy z niego pół godzinki! Naprawdę, niepojęty jest umysł człowieczy, który dwudziestomilionowy budżet i kapitalny materiał źródłowy traktuje jak drzewo w tartaku. A producenci tak właśnie potraktowali opowiadania Sapkowskiego. Najpierw posadzili drzewa, a kiedy wyrosły w postaci blisko godzinnych epizodów, wzięli w ręce siekiery – siekiery, nie piły, piły są zbyt subtelne – i porąbali je na kawałki. A z tego, co zostało, złożyli dziadka do orzechów.

Michał Szczerbic, scenarzysta „Wiedźmina”, przed premierą filmu nie zgodził się na umieszczenie swojego nazwiska w napisach końcowych. Podjął próbę ucieczki z płonącego lasu, ale było już za późno. Widzowie, nieznający książek Sapkowskiego, którzy wybrali się na superprodukcję do kin, po seansie zastanawiali się, co właściwie obejrzeli. Natomiast dla fanów literackiego pierwowzoru film Brodzkiego był jednym wielkim nieporozumieniem. Nieporozumieniem, które stało się nieśmiertelne i od dwudziestu lat jest tematem drwin i żartów, a także sztandarowym przykładem, jak nie powinno się robić filmów fantasy i filmów w ogóle. W „Wiedźminie” szwankuje praktycznie wszystko – scenariusz, montaż, dźwięk, efekty specjalne (z gumowymi potworami i komputerowym smokiem na czele) czy dialogi rodem z peruwiańskiej telenoweli i polskiego serialu sensacyjnego z lat dziewięćdziesiątych. Zawodzi też casting, nie zawsze, ale jak już, to wybuchają fajerwerki. Pamiętam chóralny ryk zgromadzonej w tarnowskim kinie widowni, kiedy na ekranie pojawił się słynny pogromca potworów Eyck z Denesle z twarzą Marka Walczewskiego, skądinąd znakomitego aktora, kojarzonego wówczas z rolą Stępnia w „13 Posterunku”. Podobne emocje wzbudził epizodyczny występ Mariana Kotysa, kojarzonego z rolą Mariana Paździocha w „Świecie według Kiepskich”. Jednakże Markowi Brodzkiemu należy się pochwała za zabieganie, żeby w rolę wiedźmina Geralta wcielił się Michał Żebrowski. Nic dziwnego, że w zdubbingowanej wersji netflixowej produkcji Henry Cavill przemawia jego głosem.

REKLAMA (2)

Michałowi Żebrowskiemu za kreację Geralta należą się dozgonne brawa. W końcu sztuką jest zagrać rolę życia w jednym z najgorszych filmów w dziejach nadwiślańskiego kina. W filmie, z którego nabijałem się przez długie lata. Nabijałem się też z serialu, ale po obejrzeniu netflixowej wersji nabijam się mniej. Znacznie mniej. Jednym z głównych zarzutów fanów „Wiedźmina” do polskiej produkcji były odstępstwa od materiału źródłowego. Nie ma co porównywać filmu z 2001 z serialem z 2019, ale same seriale śmiało można ze sobą zestawić. Polski serial z 2002 roku nie miał łatwo, gdyż musiał przebić się przez fatalne wspomnienia, które pozostawił po sobie film. Niemniej jednak w trzynastoodcinkowej wersji telewizyjnej jest kilka naprawdę niezłych momentów. Oczywiście tam, gdzie twórcy wiernie trzymali się opowiadań. W serialu Netflixa, nie licząc pojedynków Geralta, takich momentów nie ma. Najjaśniejszym elementem jest ponownie tytułowy bohater. Polski serial, z góry skazany na porażkę i salwy śmiechu, broni się pod względem aktorstwa. Serialowy Jaskier, grany przez Zbigniewa Zamachowskiego, jest zdecydowanie ciekawszy niż w filmie. Wiele zyskuje też Yennefer (Grażyna Wolszczak). Znakomicie wypadają aktorzy, których zabrakło na wielkim ekranie: Lech Dyblik jako diaboł Torque i Edward Żentara jako Foltest, król Temerii. Może nie są to jakieś duże role, ale odcinki z nimi ogląda się całkiem przyjemnie.

REKLAMA (3)

Musiały minąć prawie dwie dekady, żebym mógł powiedzieć, że polski serial wcale nie był aż tak zły. Był co najwyżej kiepski. Pierwszy sezon „Wiedźmina” zrealizowanego przez Netflix nie zawiesił mojej niewiary. Oczywiście czekam na kontynuację. Czekam spokojnie, albowiem nie mam już co do tego uniwersum wygórowanych oczekiwań.

Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze