Szalejąca Bridget, czyli o brytyjskiej komedii romantycznej z przymrużeniem oka

0
Yola Czaderska i Bridget Jones
REKLAMA

Pełna kompleksów na punkcie własnego wyglądu Bridget, za każdym razem, gdy przychodzi Nowy Rok, postanawia schudnąć, a także odstawić wino i papierosy. Oczywiście bez skutku, co tylko pogłębia jej i tak już sporą frustrację. Tak się jednak dziwnie składa, że mimo jej słabostek wokół Bridget zawsze kręcą się interesujący mężczyźni: jak nie Mark Darcy, który pod powierzchownością sztywniaka skrywa gorące serce i kryształowy charakter, to Daniel Cleaver, czyli zabójczo przystojny bufon zakochany przede wszystkim we własnym odbiciu w lustrze (serio, już samo nazwisko – Cleaver to po angielsku tasak – świadczy o tym, że należy trzymać się od niego z daleka). Jak dotąd ukazały się cztery książki autorstwa Helen Fielnding, na podstawie których nakręcono filmy. Niedawno do kin weszła nowa adaptacja z cyklu Bridget Jones „Szalejąc za facetem”, w której niezrównana Renée Zellweger raz jeszcze zmierzy się z rolą, która przyniosła jej światową popularność i uwielbienie widzów.

Myślę, iż nie ma zbytniej przesady w stwierdzeniu, że filmy o dziennikarce goniącej za miłością (szczególnie ten pierwszy – „Dziennik Bridget Jones” z 2001 roku) nie odniosłyby takiego sukcesu, gdyby nie znakomite scenariusze Richarda Curtisa. Dzięki temu brytyjskiemu specjaliście od komedii romantycznych świat poznał m.in. „Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill”, no i oczywiście „To właśnie miłość”, którą to produkcję Curtis także wyreżyserował. Dlatego wielką przyjemność sprawiła mi niedawna decyzja Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, która w listopadzie ubiegłego roku uhonorowała filmowca prestiżową nagrodą imienia Jeana Hersholta. Przyznaje się ją za działalność humanitarną, a do grona laureatów należą największe hollywoodzkie sławy, m.in. Gregory Peck, Paul Newman czy Charlton Heston.

Podczas ceremonii w Ray Dolby Ballroom, w centrum handlowo-rozrywkowym Ovation Hollywood, Richard Curtis odebrał cenne trofeum z rąk Hugh Granta. Któż inny zresztą mógłby wręczyć tę statuetkę, jak nie aktor, który wystąpił we wszystkich wspomnianych wyżej filmach? Wizerunek uroczego, zabawnego i odrobinę niezdarnego amanta przylgnął do niego na długo i wydaje się, że dopiero niedawno Hugh zdołał nareszcie się od niego odciąć. „Ci wszyscy romantyczni faceci z filmów Richarda Curtisa to wyłącznie kreacja. To nigdy nie byłem ja. Po prostu taki nie jestem” – zapewnił mnie kiedyś Grant.

REKLAMA (2)

W razie czego wytnę cię…

Aktor lubił grać w filmach Richarda Curtisa – bo „to zawsze dobra zabawa”, a Curtis to ktoś, kto zna się na żartach i potrafi stworzyć na planie wyjątkową atmosferę. „Nie przejmuj się, w razie czego wytnę cię w montażu” – żartował podobno Curtis, kiedy Grantowi nie szło nagrywanie sceny. Ale wystarczy zapytać kogokolwiek w branży filmowej – każdy odpowie, że nic nie przyprawia o czarną rozpacz bardziej niż kręcenie zabawnej, podnoszącej na duchu opowieści.
Przypomina mi się przesycona wisielczym humorem anegdota, której bohater, aktor Edmund Gwenn (co ciekawe, z urodzenia również Brytyjczyk!), leżał ciężko chory w szpitalu. Pewnego dnia odwiedził go George Seaton, reżyser „Cudu na 34. Ulicy”, za który Gwenn otrzymał Złoty Glob i Oscara. Aktor nie ukrywał, że jego stan nie rokował już żadnych nadziei. „Podejrzewam, że umieranie musi być ciężkie” – powiedział Seaton. „Owszem – odparł Gwenn. – Ale nie tak ciężkie, jak granie w komedii”.

Łatwiej kręcić dramaty

W rzeczy samej, cóż łatwiejszego niż nakręcić ponury dramat, w którym wszystko kończy się źle, a po wyjściu z kina widzom zbiera się na płacz? Jeden z najsłynniejszych amerykańskich filmów o miłości, „Love Story” Arthura Hillera, ma przecież tragiczny finał – nieuleczalnie chora bohaterka umiera. Ryan O’Neal i Ali MacGraw marzyli o tego rodzaju miłości – „miłości, która nie musi mówić: przepraszam”. To zdanie zostało nawet uhonorowane Złotą Maliną dla najbardziej irytującego cytatu filmowego wszech czasów. A przecież jest w tej kwestii tyle do powiedzenia. Richard Curtis zapytany, czy zgadza się z taką definicją miłości, roześmiał się tylko i pokręcił głową. „Miłość musi przepraszać – mówił. – Musi mówić: przepraszam, że cię zawiodłem, przepraszam, że nie wyszło, przepraszam, że spóźniłem się na kolację, przepraszam, że się spóźniłem z tym cholernym pierścionkiem!”. To właśnie te słowa cytowano później w gazetach, pokazując, jak bardzo zmieniły się czasy od premiery melodramatu Hilla. Dziś miłość nie musi być wielką ofiarą – może być radosnym współistnieniem. Co ciekawe, dokładnie ten sam pogląd wyraził również Hugh Grant w swojej mowie w Ray Dolby Ballroom, podczas ceremonii wręczenia nagrody Curtisowi. „Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale jestem za małżeństwem – oznajmił. – Kiedyś wydawało mi się, że to więzienie, ale teraz, z perspektywy czasu, widzę, że jest w tym coś pięknego”.

Strach pomyśleć, ale nawet „Kiedy Harry poznał Sally”, czyli absolutnie klasyczny tytuł wśród komedii romantycznych, również miał zakończyć się przygnębiająco. W oryginalnej wersji scenariusza tytułowi bohaterowie mijali się na ulicy niczym obcy ludzie. Reżyser filmu, Rob Reiner, przyznał, że przystępując do pracy był po rozwodzie i nie wyobrażał sobie, jak można po miłosnym krachu zacząć wszystko od nowa. Tak się jednak złożyło, że podczas zdjęć poznał fotografkę Michele Singer. Zakochał się, w dodatku z wzajemnością… i postanowił jednak dać szansę Harry’emu i Sally. A także samemu sobie… i słusznie, bo związek z Michele trwa szczęśliwie do dziś.

REKLAMA (3)

Od pierwszego wejrzenia

„Wierzę, że miłość od pierwszego wejrzenia jest możliwa” – powiedział mi kiedyś Steve Carell, który sam ma na koncie niemało komedii romantycznych (m.in. „Kocha, lubi, szanuje”, „Ja cię kocham, a ty z nim”). – „Pojawia się w najmniej spodziewanych porach, zazwyczaj kiedy nie jesteśmy na to w ogóle przygotowani. Tego rodzaju sytuacje zdarzają się w życiu bardzo rzadko, wierzę jednak, że są możliwe”.
No właśnie – a nic nie pielęgnuje tej wiary lepiej niż filmowe romanse. To dzięki nim wierzymy, że można zakochać się na odległość w facecie, którego głos usłyszało się w radiu („Bezsenność w Seattle”). Wierzymy, że można z kimś nawiązać głęboką więź za pośrednictwem poczty elektronicznej i nie zorientować się, że to ta sama osoba, która w bezpośrednim kontakcie budzi naszą głęboką niechęć („Masz wiadomość”). Wierzymy, że milioner może zakochać się w dziewczynie do towarzystwa („Pretty Woman”), a premier Wielkiej Brytanii w sekretarce („To właśnie miłość”). Że prawdziwe uczucie potrafi nawet połączyć osoby żyjące w różnych epokach („Kate i Leopold”).

Bridget Jones też wierzy w miłość, tyle że z jakiegoś powodu ciągle dokonuje niewłaściwych wyborów. Można zrozumieć jej słabość do Daniela Cleavera (bo w końcu gra go Hugh Grant i to wystarczy za całe usprawiedliwienie). Ale z jakiego powodu Bridget na własne życzenie komplikuje związek z Markiem Darcym (cudowny Colin Firth, który bawi się rolą z „Dumy i uprzedzenia”), tego nigdy nie umiałam zrozumieć. Cóż, teraz to nie ma wielkiego znaczenia, ponieważ w czwartym filmie, „Szalejąc za facetem”, Mark jest już tylko wspomnieniem, a pani Jones – nieutuloną w żalu wdową. Gdy przed premierą ta informacja wyszła na jaw, pojawiło się wiele nieprzychylnych komentarzy pod adresem twórców. Ja jednak jestem skłonna oddać im sprawiedliwość: utrzymali pana Darcy’ego przy życiu tak długo, jak tylko się dało. Helen Fielding bowiem uśmierciła go już w trzeciej powieści, każąc bohaterce rozglądać się za kimś nowym (filmowcy po prostu zamienili kolejność książek – najpierw zekranizowali czwartą część, w której Bridget została mamą, a dopiero teraz zajęli się tomem trzecim, w którym bohaterka przeżyła zauroczenie sporo młodszym od niej chłopakiem).

Skąd te wszystkie rozterki i huśtawki emocjonalne Bridget Jones? Wydaje mi się, że umiem na to pytanie odpowiedzieć. Pamiętam bowiem słowa Nory Ephron, znakomitej scenarzystki i reżyserki, która z tworzenia komedii romantycznych uczyniła swój znak firmowy: „Pragnienie wyjścia za mąż, które – co przyznaję z żalem – stanowi jedno z podstawowych dążeń kobiet… wpisanych w ich naturę, może się równać tylko z innym pragnieniem, które pojawia się zaraz potem: żeby być z powrotem singlem”. Dla mnie to idealny opis Bridget, który pozwala także zrozumieć, dlaczego tyle pań identyfikuje się z nią od chwili, gdy pierwsza książka Helen Fielding, a w ślad za nią pierwszy film z Renée Zellweger, ujrzały światło dzienne.

Czy będzie sukces?

Czy „Szalejąc za facetem” okaże się równie wielkim sukcesem, co poprzednie odsłony? Tego oczywiście życzę twórcom z całego serca, nawet mimo usunięcia Marka Darcy’ego z listy bohaterów. Trochę mi również szkoda, że z cyklem filmowym rozstał się także Richard Curtis (uczestniczył w realizacji tylko dwóch pierwszych części). Zabawnie nawiązał do tego faktu Hugh Grant, zwracając się do Curtisa w przemowie, o której już wspomniałam. „Ty i ja musimy jeszcze kiedyś nakręcić jakiś film, zanim obydwaj zostaniemy przeciągnięci do wielkiego folderu ‘Kosz’ w niebie. Nie wiem, co by to miało być, może ‘Cztery pogrzeby i wesele’ albo ‘Pieluchy Bridget Jones’, ale coś koniecznie musimy zrobić” (tu wyjaśnienie: po angielsku pieluchy to „diapers”, a brzmi to podobnie do słowa „diary” oznaczającego dziennik). Na wszelki wypadek uspokajam: Hugh pojawił się w najnowszej części cyklu o Bridget, choć tylko w epizodzie.
Dajmy sobie nawzajem trochę miłości, bo tak naprawdę to jedyne uczucie, jakie nadaje sens naszemu życiu. Jeżeli kogoś naprawdę kochamy, to nie trzeba wiele. Miłość – tu odwołam się do świetnie wszystkim znanej piosenki z „Czterech wesel i pogrzebu” – jest wokół nas.

Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
NAJNOWSZE
NAJSTARSZE NAJWYŻEJ OCENIANE
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze