21 maja 1971 roku wydany został debiutancki album Rory’ego Gallaghera, jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka.
Poza debiutanckim winylem, następne z lat 70. takie jak: Tattoo czy Blueprint, a zwłaszcza Irish Tour należą do moich ulubionych w dorobku Gallaghera. Od tamtych czasów minęło kilka dekad, a ja zgromadziłem na nośnikach DVD i Blu-ray kilkanaście koncertów artysty. Lubię je wszystkie, ale te najlepsze znalazły się na płycie z filmem Tony’ego Palmera – Irish Tour. To świetny dokument z trasy Rory’ego po rodzimej Irlandii w 1974 roku. Był wtedy uwielbianym artystą, a entuzjastycznie reagująca publiczność nadawała jego koncertom dodatkowej temperatury. W świecie było wówczas o nim głośno. W rankingach na najlepszego gitarzystę plasował się albo bardzo wysoko, albo na topie. Mniejsza jednak o to, kiedy zmarły w 1995 roku Gallagher był najlepszy, bo nawet zmęczony i zmagający się z niewydolnością serca brzmiał jak należy. Nienaganna technika, rzec można wirtuozeria, a do tego wyraziste, charakterystyczne frazowanie podobało się każdemu, kto gustował w mocnych blues-rockowych brzmieniach. Przy tym wszystkim zręcznie zachowywał podstawowe przesłanie bluesa, nie wynosząc go zarazem na piedestał. Śmiało korzystał z tradycji boogie i twórczo sięgał po stricte rockowe rozwiązania, będąc jednocześnie nowoczesnym interpretatorem.
William Rory Gallagher urodził się 2 marca 1949 roku w Ballyshannon. Swoje pierwsze doświadczenia estradowe zdobywał grając w zespole The Fontana Showband, a następnie w The Impact Showband. Jako szesnastolatek założył grupę Taste. Band istniał pięć lat i zapisał się w historii bluesrocka jako znakomite trio, które z zaściankowej anonimowości doszło do międzynarodowej sławy.
Gallagher już jako nastolatek okazał się pracowitym i konsekwentnym artystą o nieprzeciętnym talencie. Potrafił grać fenomenalnie, zarówno na steranej gitarze Fender Stratocaster i mandolinie, jak też na harmonijce ustnej i… saksofonie.
Inspiracje czerpał z muzyki czarnych bluesmanów, którzy uznawali go za najlepszego białego gitarzystę. Muddy Waters i Albert King zaprosili go nawet do udziału w sesjach nagraniowych.
Po rozpadzie Taste, Gallagher postanowił kontynuować karierę pod własnym nazwiskiem. Należało tylko znaleźć nowych muzyków. Odbył kilka prób z Noelem Reddingiem i Mitchem Mitchellem, tworzącymi sekcję rytmiczną The Jimi Hendrix Experience. Ostatecznie jednak wybrał nieznanych instrumentalistów z Irlandii Północnej – basistę Gerry’ego McAvoya i perkusistę Wilgara Campbella.
Debiutancki album Gallaghera powstał właśnie przy ich udziale, ale też z gościnnie grającym na pianie Vincentem Cranem z zespołu Atomic Rooster.
Dla mnie sentymentalną moc ma fakt, że pierwszym utworem Gallaghera, jaki w ogóle usłyszałem był otwierający ten debiutancki krążek – Laundromat. Ów hardrockowo brzmiący numer zakręcił mnie swoim świetnym riffem.
W drugim na płycie – Just The Smile następowała zmiana klimatu. Utwór opierał się na brzmieniach akustycznych czerpiąc przy tym inspiracje z folku. Od dźwięków gitary akustycznej rozpoczynała się także poruszająca ballada I Fall Apart. To jedna z moich ulubionych kompozycji. Gallagher niespiesznie zbudował w niej napięcie zmierzające do intensywnej, natchnionej końcówki.
Potem następował Wave Myself Goodbye – akustyczny blues z bardziej mówioną niż śpiewaną partią wokalną i pianinem brzmiącym w nowoorleańskim stylu (zasługa Crane’a).
Kolejne Hands Up oraz Sinner Boy stanowiły przejaw pełnego energii, bluesowo zabarwionego hard rocka ze świetnymi partiami gitarowymi (ten drugi powstał jeszcze w czasach Taste i był wykonywany przez zespół na koncertach). W balladowym For the Last Time Gallagher znów rewelacyjnie zbudował dramaturgię, a jego popisom towarzyszyła wyrazista gra sekcji rytmicznej.
Dwa kolejne utwory wracały do akustycznego brzmienia. It’s You zdradzał przy tym wpływ country, natomiast blues I’m Not Suprised ujmował melodią.
Niewątpliwą perłą na płycie był wieńczący całość Can’t Believe It’s True. Utwór wyróżniający się „ujazzowioną” rytmiką i partiami saksofonu w wykonaniu samego Gallaghera.
Warto dodać, że w roku wydania debiutanckiego albumu, w rankingu opiniotwórczego brytyjskiego magazynu Melody Marker Gallagher został wybrany Międzynarodowym Muzykiem Roku, wyprzedzając samego Erica Claptona.
I jeszcze jedno, ktoś w latach siedemdziesiątych zapytał Gallaghera jaką muzykę będzie grał za dziesięć lat. Odpowiedział, że ciągle tę samą, tylko zdecydowanie lepiej. I rzeczywiście technikę gry szlifował do końca swoich dni.