Turystyka po tajsku

0
Tajlandia
fot. Marta Tutaj
REKLAMA

Nie zakochałam się w Tajlandii właśnie dlatego, że jest, jaka jest – egzotyczna, jak przekolorowana pocztówka, pełna malowniczych widoków i turystów.

W stolicy

O Bangkoku słyszałam, że jest to miasto wyjątkowe, pełne atrakcji i niezwykłego klimatu. Niestety, nie oczarowały mnie ani wysokościowce, ani drogie sklepy Bangkoku. Ani też wybór restauracji i barów, w których wszystko jest dla turystów – od daiquiri i europejskiej muzyki, po miejscowe dziewczęta i narkotyki. Nie podobali mi się miejscowi taksówkarze i rikszarze, aroganccy i nadęci, a od turystów pobierający nawet dwudziestokrotnie wyższe ceny, niż od miejscowych. Nie byli podobni do indonezyjskich czy malezyjskich właścicieli rowerowych taksówek, sprytnych i czasem bezczelnych, ale zawsze otwartych na rozmowy, targi i żarty.
Odwiedziłam w Bangkoku kilka świątyń, jak Złota Góra, gdzie z budynku na szczycie można podziwiać panoramę miasta, a zbocza porośnięte są tropikalnym ogrodem. Stojąc nad panoramą Bangkoku, wymieniłam kilka zdań z tajskim mnichem w pomarańczowych szatach, robiącym z balkonu zdjęcia drogim aparatem fotograficznym. Mnich był z południa kraju, zwiedzał stolicę turystycznie (!). W innych świątyniach oglądałam nefrytowe posągi Buddy, potem posąg 30-metrowej wysokości, podobno pozłacany. Pół dnia spędziłam w kompleksie świątyń, gdzie był ogromny posąg Buddy leżącego – jego stopy, o wysokości przekraczającej mój wzrost, inkrustowano masą perłową. Podziwiałam rozmaitość figur, figurek, malowideł, modlitewnych dzwonów obrotowych, grających fontann, kwiatów, kadzideł i ozdobników, którymi Tajowie dekorują ołtarze. Bardziej jednak od złota, masy perłowej i innych wspaniałości podobały mi się rosnące w ogrodach rośliny i ściągające do nich owady i ptaki.
Wypuszczałam z klatek ptaki (za opłatą), fotografowałam się wśród pokrytych barwnymi glazurowanymi mozaikami stup i wśród posągów strażników świątynnych. Oglądałam też ceremonię składania w świątyni darów. Dary były bardzo praktyczne: pakowane w ozdobną folię pomarańczowe szaty, konserwy mięsne, środki czyszczące, przybory do golenia itp. Stragany w sąsiedztwie świątyń sprzedawały zresztą gotowe takie ofiarne zestawy, pakowane ozdobnie w kolorowy celofan. Mnisi podczas ceremonii składania darów wychodzili z klasztoru i z wachlarzami siadali wśród piętrzących się na dziedzińcu darów, jak żywe posążki świętych.
Po tych atrakcjach odpoczywałam w przyklasztornych ogrodach, które w zatłoczonym i pełnym hałasów Bangkoku są miłymi miejscami, pełnymi egzotycznych roślin, sztucznych wodotrysków i relaksującej muzyki, sączącej się dyskretnie z ukrytych wśród zieleni głośników.
Zwiedziłam też muzeum narodowe i bazar lokalnych artystów, którzy najchętniej malowali ozdobne ryby z przyklasztornych sadzawek i portrety króla Tajlandii, spoglądającego dobrotliwie na zgromadzony w dolnym rogu płótna naród. Kapliczki króla i królewskiej małżonki, znacznie okazalsze od przydomowych kapliczek Buddy, można zresztą spotkać w Bangkoku na każdym kroku. Trafiłam też na bazar nędzarzy pod mostem, gdzie ludzie jedzą, śpią, chorują i umierają – zasłonięci przed oczami turystów ozdobną ścianą restauracji przy przystani.
To, co najlepiej zapamiętałam z Bangkoku, to łóżka wystawiane wieczorami z salonów masażu, i masażystki, zachęcające gestami i uśmiechami do skorzystania z „chwili relaksu”. Dostępne były rozmaite rodzaje masażu (np. masaż stóp w misie pełnej drobnych rybek), ale wszystkie wykonywano właśnie na łóżkach stojących wprost na zatłoczonej ulicy – objeżdżanych przez taksówki i motorowe riksze, obchodzonych przez grupy turystów, ulicznych sprzedawców jedzenia i pamiątek itp. Czy w takich warunkach można się zrelaksować? Cóż, być może świadczy to o umiejętnościach tajskich masażystek…

REKLAMA (2)
fot. Marta Tutaj

Nad morzem

REKLAMA (3)

Po opuszczeniu stolicy próbowałam przenocować w mało znanych turystom ogrodach botanicznych, lecz okazało się, że nic z tego. Wszyscy turyści jeżdżą do Krabi – o cokolwiek pytałam Tajów na dworcu autobusowym, wszyscy wskazywali autobus do Krabi. Trudno, przystałam na Krabi, a raczej pobliskie Aonang.
Na krajobrazie nie straciłam. Już po drodze można oglądać malownicze, strome skały, zanurzone w lianach i bananowcach. Długie plaże pod rzeźbionymi klifami i turystyczne longtail boats (długie drewniane łodzie z wysokimi dziobami i silnikami mocowanymi na metalowych wysięgnikach) dopełniały obrazu tropikalnego raju.
Zanim dojechaliśmy, zrobił się wieczór. Na turystycznym deptaku, przy którym stanął autobus, ładne Tajki w ludowych strojach grały na ludowych instrumentach, sprzedawały rzeźbione z mydła róże, fantazyjne kapelusze w stylu nepalskim, sok owocowy (bez lodu droższy niż z lodem!) i rzeźbione drewniane żabki – dokładnie takie same, jak sprzedawane w Indonezji, Syrii albo np. Hiszpanii. Ulicami jeździło dyskotekowe autko, wzywające przez megafon na walkę muay thai (boksu tajskiego). Walczyli tam – jak się potem przekonałam– chudy Taj i duży, brzydki białas. Wygrywał zawsze ten pierwszy.
Na plażach w sąsiedztwie oświetlonych ulic zakochane pary puszczały w niebo papierowe lampiony z kagankiem w środku. Na lampionie można było wypisać wyznanie miłości, oczywiście po uiszczeniu opłaty. Na ulicy turyści fotografowali się (równowartość 20-30 zł za zdjęcie) z żywą małpką, legwanem lub wężem. Była także kopia greckiej rzeźby, z tablicą „Byłem tu!” – tu też można się było sfotografować.
Bungalowy nad morzem były oczywiście dla mnie zbyt drogie, podobnie jak jedzenie w nadmorskich restauracjach, ale poradziłam sobie – znalazłam hotelik w ładnym ogrodzie o ponad kilometr od wybrzeża, dużo tańszy. Moja chatka z drewna i liści palmowych była wyposażona w wentylator i własną łazienkę, a na lampie rezydowały dwa gekony. Fang, córka właściciela, znała angielski i co rano woziła mnie motocyklem na wybrzeże, skąd wyruszały łodzie kursowe na pobliskie plaże: Tonsai, Railay i Phra Nang. Śniadania i kolacje jadałam w ulicznej jadłodajni dla załóg łodzi.
Zaprzyjaźniłam się z plażą Phra Nang, leżącą na cyplu między otwartym morzem a laguną, otoczoną fantastycznie ukształtowanymi skałami, na których często można było spotkać amatorów wspinaczki (czasem startujących wprost z kajaka na wodzie!). Przy Phra Nang był też szlak pieszy ze ścieżkami przez dżunglę, świątynia w jaskini oraz sporo malowniczych miejsc do kąpieli. Z lasu za restauracją na ścieżkę wychodziły czasem stadka małp – pospolite makaki i znacznie rzadsze langury okularowe.
Z przystani w Aonang można też wybrać się na wycieczkę zorganizowaną – na wysepki Phi Phi, z pływaniem nad podwodnymi „ogrodami koralowymi”, albo na wycieczkę przez dżunglę na słoniach, na wyprawę kajakiem na bagna, albo spływ rzeką na tratwach. Wszystkie wycieczki zaczynają się tak samo – każdego ranka songtoe (półciężarówki) zwożą turystów z hoteli na plażę przy deptaku, gdzie poszczególne biura przyłączają swoich klientów do odpowiednich grup, zaznaczając ich naklejkami na ubraniu. Na pewno warto zobaczyć proponowane atrakcje, choć ja wolałabym je obejrzeć niekoniecznie w tłumie innych turystów… Turystyczne trasy, przy całej atrakcyjności i malowniczości, są z góry ustalone – wraz z ewentualnymi „niespodziankami”. Podobnie jak wynik walki muay thai…
W przekonaniu Tajów, wszyscy turyści chcą tego samego.

fot. Marta Tutaj

Za granicą

Może dlatego nie pokochałam Tajlandii. Mimo jej malowniczości, łagodnego klimatu, schludności, wystudiowanych gestów i uśmiechów. Odwiedziłam jeszcze dwie czy trzy wyspy z ładnymi rafami i w ostatnim dniu ważności wizy przekroczyłam granicę tajsko-malezyjską – lokalnym autobusem i piechotą, dwa kilometry z plecakiem. Tajski celnik z kamienną twarzą wyjął odcinek wizy z mojego paszportu. Malajski celnik – półtora kilometra dalej – uśmiechnął się szeroko i ochotniczo złapał dla mnie „okazję” – prywatny samochód, który podwiózł mnie na przystanek autobusowy.
Autobusem jechały malezyjskie dzieci, wracające ze szkoły. Dziewczynki owinięte w muzułmańskie chusty, mobilizując całą swa szkolną angielszczyznę, zarzuciły mnie pytaniami: skąd jestem? gdzie jadę? ile mam lat? czy mam męża? jest przystojny? czy podoba mi się Malezja? czy mój kraj jest podobny? czy poczęstuję się pisang goreng (smażonymi bananami)? Do towarzystwa przyłączył się bileter, który pojedynczymi słowami i gestami objaśniał mi, jakie góry mijamy.
Po wszystkich atrakcjach Tajlandii, odetchnęłam z ulgą.

Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze