Wbrew pierwszemu wrażeniu dania z Madagaskaru są w Polsce znane. W internecie nietrudno trafić na informacje o ravitoto czy romazava – najbardziej podobno popularnych na Madagaskarze potrawach – oraz o restauracjach, które w turystycznych miejscowościach wielkiej wyspy warto odwiedzić. No, cóż… ja tam nie byłam i nie jadłam chyba tego, o czym piszą turyści.
„Casino de Andasibe”
W wiosce Andasibe mój ulubiony lokal znajdował się tuż przy stacji kolejowej. Stoi tam imponujący, murowany budynek stacji z wysokim dachem, zamknięty na głucho. Ze stacji Andasibe odjeżdża obecnie jeden pociąg tygodniowo – do odległego o niecałe 50 km miasta Moramanga. Podobno kiedyś pociąg jeździł częściej i docierał nawet do Antananariwy, ale to było… kiedyś. Z nawyku jednak okolice stacji, leżącej nieco za wsią, przy torach biegnących w dżunglę, są miejscem dość uczęszczanym. Jest tu postój tuk-tuków (rykszy motorowych), a między słupami na peronie można np. rozciągnąć sznurek i wysuszyć pranie. Poza tym niektórzy wprowadzili się do budynków wokół stacji.
Mój ulubiony lokal gastronomiczny znajdował się w małej drewnianej budce. Był to właściwie sklep, gdzie sprzedawano różne rzeczy: zeszyty, latarki, zapinki do włosów i sztuczne włosy, cukierki, zapałki itd. Także jedzenie. Pod dostawionym daszkiem był jeden stolik i ławki do siedzenia, ale zajmowali je karciarze. Zawsze kilka osób grało, wliczając w to zwykle właściciela sklepu, Malgasza w średnim wieku. Jeśli nie grał, to się przyglądał. W sklepiku na skraju lady stała metalowa miska, wypełniona tym, co przygotowała tego dnia jego żona: smażone banany i bataty, opiekane kartofle, nadziewane pierożki zwane tu „sambo”, placki kukurydziane lub ryżowe czy miejscowe ciastka ze słodkiej masy owiniętej w palmowe liście. Ciepłe, smaczne przekąski w panierce.

Gdy chciałam zjeść, właściciel nalewał mi kawy do emaliowanego kubka, wskazywał miskę i… wracał do karcianego stolika. Piłam kawę, częstując się z miski, a potem mówiłam właścicielowi, ile i czego zjadłam. Kiwał głową, robił szybki rachunek i mówił, ile płacę. Zwykle wychodziło poniżej 2 zł. Karciarz stosował lokalne ceny, także dla turystów.
Kilka metrów dalej na torach siedzieli mężczyźni grający w kości w zagłębieniu między podkładami kolejowymi albo układający „planszę” z odłamków kamienia. Podobno gdzieś w okolicach Andasibe było kosztowne turystyczne kasyno, ale miejscowi grali przy torach.
Zupa czasem bez zupy
Poza tym na Madagaskarze na ogół żyłam… chińską zupą. Tak nazywano z reguły dużą miskę bulionu z makaronem i różnorodnymi dodatkami, dostępną o różnych porach dnia wszędzie, gdzie byli lub przechodzili ludzie. Miski z przykładową zawartością (makaron, jajko, kawałki mięsa, plasterki kiełbasek zebu, mięsne i warzywne pierożki, gotowane warzywa) wystawiano zwykle w szklanych gablotkach (albo bez szkła, wprost na ladzie czy stoliku). Jeśli klient zamówił zupę, po prostu zalewano to gorącym bulionem. Było to o tyle praktyczne, że niektórzy woleli jeść rozdzielnie, tj. osobno makaron z dodatkami i osobno bulion w miseczce. Danie popijano bulionem lub umiarkowanie go nim podlewano.
Trzeba przyznać, że i ze smakiem, i z higienicznym podaniem takiej zupy bywało różnie. Unikałam raczej jedzenia jej na targach lub przy ulicy, gdzie na talerzach z makaronem często licznie siadały muchy. Jednak w różnych gargotte czy hotely (określenia tanich, miejscowych restauracji) była to niezła opcja obiadowa. Alternatywą były dania z ryżu z dodatkami, jednak zamawiałam je rzadziej, bo często od razu polewano je sosem, który niekoniecznie mi smakował.
Oczywiście na ulicy zawsze łatwo było kupić rozmaite przekąski, od smażonych bananów i warzyw po szaszłyki i kiełbaski z mięsa zebu. Popularne były także rozmaite wersje bułeczek i ciastek wypiekanych na wzór francuskich croissantów lub amerykańskich pączków. Rankiem można je było dostać w wersji jeszcze gorącej i naprawdę apetycznej. Z kawą – zupełnie niezła wersja śniadania.

Tanie śniadanie
Najtańsze, ale całkiem niezłe śniadania jadałam w Tamatave, w jednej z budek śniadaniowych w downtown. Takich budek w portowym mieście było sporo i – w przeciwieństwie do innych lokali na Madagaskarze – otwierano je przed szóstą rano. Moja budka miała formę kwadratu 2 na 2 m z ladami i ławkami z każdej strony i z gablotką, w której wykładano świeżo pieczone małe placki, jeszcze gorące. Wewnątrz dymił wielki gar z kawą, stojący na ogniu. Kawę nabierano w nieduże, emaliowane kubki, które, gdy klient wypił, wrzucano do miski z wodą i wyjmowano do ponownego użycia. Przychodziłam jednak z własnym kubkiem, większym, i zamawiałam dwie porcje kawy od razu, uzupełniając ją ciepłymi plackami. Gdy byłam pierwszy raz, zapytałam, ile takie śniadanie kosztuje. Jakiś człowiek przy ladzie powiedział mi po angielsku, że pięć tysięcy ariarów (ok. 5 zł), po czym powtórzył to ze znaczącym uśmiechem sprzedawcy nalewającego kawę. Człowiek od kawy zachował kamienną twarz, wziął ode mnie banknot 5000 ar, po czym wydał 4200 ar reszty. Śniadanie kosztowało 800 ar (ok. 80 gr).
W restauracji przy moim hotelu w Andasibe śniadanie kosztowało dziesięć razy tyle, ale można je było zamówić w wersji francuskiej, amerykańskiej lub malgaskiej. Dwie pierwsze nie różniły się specjalnie i w zasadzie nie były warte zamawiania: zawierały kawę i bagietkę z masłem i dżemem (plus szklanka soku w wersji amerykańskiej). Natomiast malgaskie śniadanie mogło w zasadzie zastąpić obiad: zawierało zupę z ryżem lub makaronem oraz – do wyboru – smażone jajka, omlet lub potrawkę z mięsa zebu. Mięsa był spory talerzyk i było trochę twardawe, ale poza tym smaczne i dobrze przyprawione. Popularnym daniem śniadaniowym w wersji malgaskiej często bywała wspomniana już „chińska zupa”.
Niewątpliwie najsmaczniej jadałam na wyspie Sainte Marie (Nosy Boraha). Serwowano tam także, oczywiście, zupy, ale równie łatwo można było dostać na obiad świeżo złowione ryby, krewetki czy kalmary z grilla. Zupełnym przypadkiem na południowym wybrzeżu wynajęłam bungalow przy małej restauracji, do której przyjeżdżali nawet goście z drogich hoteli w okolicy. Grillowane ryby i kalmary z „Chez Gianine” miały bowiem dobrą sławę na całym wybrzeżu. Owszem, trzeba było poczekać, bo przyrządzano je na bieżąco w maleńkiej kuchni obok, ale stoliki były z widokiem na morze, a ponadto dwa razy w tygodniu na tym akurat kawałku plaży ćwiczył miejscowy zespół śpiewaczo-taneczny. Był więc występ artystyczny, w zasadzie wliczony w cenę. Danie kosztowało ok. 12 zł.
Jeszcze bardziej rozrywkowy lokal znałam w Ivato. Była to niewielka kawiarnia, ale jeśli usiadło się naprzeciw drzwi, był widok na ulicę, gdzie nieustannie przechodziły rodziny z dziećmi i zakupami, tragarze z ręcznymi wózkami, mężczyźni z kogutami do walki, dzieci w szkolnych mundurkach, żołnierze z pobliskiej jednostki, żebracy, kobiety niosące pranie nad jezioro, sprzedawcy z targowiska… Był to widok na prawdziwy, niepoprawiany, codzienny Madagaskar.
# TEMI, Podróże, miska Madagaskaru, Madagaskar, śniadanie, Andasibe, Moramanga, lokal gastronomiczny, chińska zupa, Tamatave, Sainte Marie, banany, kawa, downtown, Ivato