Krzysztof Ossoliński ambicje miał wielkie. A ich najlepszym materialnym dowodem stał się zamek Krzyżtopór – największa siedemnastowieczna budowla pałacowa Europy. Dziś w Ujeździe, w województwie świętokrzyskim, około 100 kilometrów od Tarnowa, można oglądać jedynie pozostałe po nim mury, ale i one robią wielkie wrażenie. Przyciągają rzesze turystów, którzy nie tylko zachwycają się imponującymi rozmiarami zamczyska, ale liczą na spotkanie z jego dawnymi mieszkańcami lub znalezienie ukrytego w lochach ogromnego skarbu.
W chwili śmierci Krzysztof Ossoliński miał zaledwie 58 lat. I dopiero od roku cieszył się mianem właściciela najwspanialszego europejskiego zamku. Za krótko. Dlatego po śmierci wraca do Krzyżtoporu i błąka się po zamkowych wieżach.
Na zamku w Ujeździe mieszka też biała dama – bez głowy. Za życia miała pieska, który rozpoznawał złych ludzi. Wtrącano ich do lochu. Do czasu. Kiedyś na zamek przybył młody szlachcic. Piesek go nie polubił, ale on nie czekał na uwięzienie. Kazał ściąć głowę właścicielce czworonoga. Dama w ciemnicy nikogo już nie zamknęła, ale w Krzyżtoporze pozostała na zawsze i wielu jest takich, którzy widzieli ją przechadzającą się po komnatach zamku.
Skarby natomiast ukryte są w piwnicach. Wypełniają trzy beczki, a strzeże ich Krzysztof Baldwin. Nie pokazuje się obcym. Słychać tylko jego kroki i tętent końskich kopyt. Jedynie niekiedy, na zamkowych murach, można zobaczyć cień czarnego husarza. Kto chce odkryć skarb, musi wpierw znaleźć trzy klucze. Wtedy będzie mógł dotrzeć do beczek wypełnionych kosztownościami. Za iloma śmiałkami zatrzasnęły się drzwi? Wiedzą to ci, którzy widzieli, jak gasną światła i poczuli rozchodzący się zapach siarki.
Pomnik potęgi
W sali jadalnej strop był szklany, a biesiadujący mogli oglądać na suficie egzotyczne ryby, pływające w wielkim akwarium, w stajniach konie karmiono z marmurowych żłobów, nad którymi rozwieszono lustra. Dach zamkowej kaplicy pokryto złotem, które alchemik wytwarzał w zamkowych piwnicach.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale tak było. Wawrzyniec Senes, włoski architekt, dostał poważne zadanie od bajecznie bogatego i wpływowego polskiego magnata Krzysztofa Ossolińskiego – miał wznieść budowlę, która swym przepychem przyćmiłaby wszystkie inne. Był rok 1631, kiedy Włoch przystąpił do pracy. Ossoliński, człowiek gruntownie wykształcony i bardzo ambitny, dokładnie przemyślał założenia niezwykłego pałacu, określanego jako „palazzo in fortezza”. Tu nic nie było przypadkowe.
Układ gmachu miał symbolizować trwanie rodu. Jest też dowodem na zamiłowanie jego właściciela do symboliki i astrologii. Cztery baszty to pory roku, dwanaście dużych sal – to dwanaście miesięcy roku, 52 komnaty odpowiadają liczbie tygodni, okien było 365 – tyle ile dni w roku. Sam zamek zajmował powierzchnię 1,3 hektara, ogrody kolejne 1,6 hektara, a otaczające go mury miały aż 600 metrów długości! Budowla była potężna. Do jej wzniesienia zużyto 11 tysięcy ton miejscowego piaskowca, 200 tysięcy cegieł i 30 tysięcy dachówek. Do zaprawy dodano białka z miliona kurzych jaj. To oczywiście nie wszystko, bo zwieziono tu także marmury, alabastry i egzotyczne drewno, by wnętrzu nadać elegancji.
Stajnie zbudowano w lewej części dziedzińca, znacznie poniżej jego poziomu. Mogły pomieścić 100 koni, którym zapewniono niezwykłe wygody. Nad marmurowymi żłobami rozwieszono lustra, by odbijając słoneczne światło, rozpraszały mroki podziemi. Dziś luster nie ma, a zwiedzając, trzeba zaopatrzyć się w latarkę. Warto tam zajrzeć, niesamowita akustyka odbija dźwięk kropel wody, które spadając bez kontroli, zastygają w kształtach stalagmitów.
W podziemiach wieży jest źródełko – a wypływającą z niego wodę, której przypisuje się lecznicze właściwości – nazwano Krzyżtopożanką.
Podziemne połączenie prowadziło z zamku Krzyżtopór do Ossolina, rodowej własności, która wówczas należała do brata Krzysztofa – Jerzego. Loch był wyłożony głowami cukru, by szybko i wygodnie pokonać dwudziestokilometrową drogę… saniami.
Wchodząc dziś do zamku, nad wejściem, na wieży bramnej zobaczymy trzy płaskorzeźby. Po prawej Krzyż i Topór – symbole wiary katolickiej i herb rodu. Po lewej natomiast – zastanawiająca i tajemnicza litera: W. Według księgi kabały ma symbolizować wieczne trwanie tego miejsca…
Ossolińscy – upadek rodu
Dziś Ossolineum kojarzy się przede wszystkim z wydawnictwem, przygotowującym arcydzieła literatury polskiej wraz z ambitnie opracowanymi komentarzami. Wszystkie publikacje wydawane są w charakterystycznej szacie graficznej. Wydawnictwo, obecnie mające siedzibę we Wrocławiu, łączy się wprost z rodem Ossolińskich – wpływowych magnatów, ważnych obywateli Rzeczpospolitej.
Ojciec budowniczego zamku, Jan Zbigniew Ossoliński, był ważną postacią w XVII-wiecznej Polsce. Marszałek sejmu, wojewoda podlaski i sandomierski, sekretarz Stefana Batorego był człowiekiem ambitnym i wpływowym – systematycznie pomnażał majątek, zarówno poprzez intratne małżeństwa, jak i własną działalność. W efekcie trzem synom mógł przekazać pokaźne włości. Krzysztof pierwotnie miał otrzymać ziemię mielecką. Zamienił się jednak z bratem Maksymilianem i wziął Iwaniska. Kontynuował karierę polityczną ojca, odnosząc jeszcze większe sukcesy. Wszystkich jego tytułów nie sposób wymienić – kasztelan, podkomorzy, starosta, ale przede wszystkim wielokrotny poseł na Sejm – gdzie zajmował się głównie kwestiami gospodarczymi – i elektor Władysława IV Wazy. Znaczne dochody przyniosła mu wyłączność na zaopatrzenie armii Rzeczypospolitej w prowiant podczas kampanii przeciw Szwedom w 1626 roku, w której – zresztą – sam brał czynny udział. Trudno się więc dziwić, że magnat porwał się na tak wielkie przedsięwzięcie, jak wzniesienie ogromnego zamku, największego – do budowy Wersalu – i najbardziej eleganckiego w całej ówczesnej Europie. Chciał, by dzięki temu jego ród trwał wiecznie. Krzysztof zmarł w Krakowie w 1645 roku, rok po ukończeniu budowy. Został pochowany w podziemiach klasztoru karmelitów bosych, odziany w zgrzebny franciszkański habit… Jego pociechą było pewnie to, że zdążył w zamku wyprawić wielkie i wystawne wesele jedynego syna. Krzysztof Baldwin ożenił się z kasztelanówną wiślicką Teresą Tarłówną, a wśród gości weselnych był sam król Władysław IV.
Wydawało się, że losy rodu są zabezpieczone, a magiczna litera będzie strzegła jego pomyślności. Niestety. Cztery lata po ślubie, podczas porodu, żona Krzysztofa Baldwina zmarła. A kolejny rok później on – u boku stryja Jerzego, kanclerza wielkiego koronnego i głównodowodzącego armią koronną – pojechał walczyć przeciw powstaniu Chmielnickiego – i zginął z rąk Tatarów w bitwie pod Zborowem. Bezpotomnie.
Później pałac był własnością wielu możnych rodów: Kalinowskich, Wiśniowieckich, Morsztynów, Paców, Sołtyków i Orsettich. Nie mieli oni jednak ani serca, ani determinacji, by utrzymać go na poziomie wymarzonym przez Krzysztofa. W połowie XVII wielu zamek obrabowali Szwedzi (podobno gościł tu sam król Karol Gustaw). Do ostatecznego zniszczenia budowli przyczynili się konfederaci barscy. Gdy pod koniec XVIII wieku zatrzymał się tu król Stanisław August Poniatowski, mógł obejrzeć jedynie „zwaliska sławnego niegdyś pałacu w Ujeździe”. Mury ogromnego zamczyska dawały schronienie powstańcom styczniowym i partyzantom, walczącym tu podczas II wojny światowej. Dzieła jego zniszczenia dopełniła Armia Czerwona.